wtorek, 22 marca 2011

Nić powiązań

W jednej chwili dzisiaj wszystko stało się jasne. Daniel Witaszek, którego gałąź rozrysowałem w ubiegłym tygodniu, jest moim praprapradziadkiem! 

Przedwczoraj pisałem o moich poszukiwaniach w księgach parafialnych z Pątnowa. Poszukiwaniach niezgodnych z zasadą retrogresji - co jest wynikiem kolejności przysłania mikrofilmów z Archiwum Państwowego w Łodzi, na którą nie miałem wpływu. Tymczasem spotkała mnie dzisiaj miła niespodzianka. Ślub moich prapradziadków, Antoniego Witaszka i Marii Jastrzębskiej, odbył się kilka lat wcześniej niż przypuszczałem, w związku z czym odnotowano go jeszcze w obecnie dostępnej mi księdze. Szybciej więc niż się spodziewałem, udało się powiązać moich przodków, znanych mi z imienia i nazwiska już wcześniej, z tymi, którzy od kilku dni pojawiali się w wykazach ksiąg parafii pątnowskiej.

Niestety wspomniany akt ślubu został sporządzony w latch 70. XIX w., czyli w języku rosyjskim. Na razie nie wszystkie dane udało mi się rozszyfrować, najważniejsze jednak - imiona i nazwiska nowożeńców oraz ich rodziców - są pewne. Dodatkowym utrudnieniem, poza cyrylicą, jest kilka błędów, które popełnił ksiądz błogosławiący małżeństwo Witaszków. W wykazie zaślubionych zupełnie przemieszano numery aktów. Kilkanaście minut zajęło mi odnalezienie właściwego wpisu. Praprababcia Maria Jastrzębska została z kolei Antoniną Jastrzębską. Po chwili dopiero odczytałem niewyraźny dopisek na marginesie: Mapиaннa.

niedziela, 20 marca 2011

Ślepe zaułki

Rodzina spod Wielunia „rozrasta” się błyskawicznie. W aktach metrykalnych  z parafii pątnowskiej przesłanych z Archiwum Państwowego w Łodzi niemal każdego roku znajduję choć jeden wpis dotyczący mieszkających tam Witaszków i ich krewnych.

Poszukiwania nie są proste. We wsi Pątnów jest kościół parafialny. Pod koniec XIX i na początku XX wieku był on jednak tylko filią parafii w Dzietrznikach, której księgi metrykalne łódzkie archiwum prześle do Poznania dopiero w następnym miesiącu – po odesłaniu przeze mnie ksiąg z Pątnowa. Moje rodzinne śledztwo jest zatem – siłą rzeczy – sprzeczne z zasadą retrogresywnych poszukiwań genealogicznych.

Poplątane linie powiązań między odnalezionymi osobami z Pątnowa na razie nie dają się połączyć z moimi przodkami. Kilkunastoletnia wyrwa czasowa mam nadzieję zniknie, gdy dotrą do mnie akta z Dzietrznik. W chwili obecnej jednak pozostaje mi cierpliwie spisywać wszystkich napotkanych Witaszków, aby ostatecznie móc stworzyć dla nich jeden wspólny wykres.

Próbuję na bieżąco segregować poszczególne osoby w grupy rodzinne. Nie jest to jednak łatwe. Na razie błądzę – gubię się podobnie jak w połamanych korytarzach berlińskiego Muzeum Żydowskiego Libeskinda, które wczoraj zwiedzałem. Przy okazji natrafiłem tam na czytelnie skonstruowane drzewa genealogiczne rodzin żydowskich. Wizyta w tym miejscu tylko utwierdziła mnie, jak ważna jest pamięć o naszych przodkach. I że – mimo wszystko – warto o nią zadbać.   

niedziela, 13 marca 2011

Postępowanie śledcze


Poszukiwania w toku. W piątkowe popołudnie rozpoczął się ich nowy wątek – obejmujący rodzinę Jasińskich, z której pochodziła moja prababcia Stanisława. Na razie przejrzałem zaledwie kilka ksiąg metrykalnych z parafii rzymskokatolickiej w Rudzie. Odnotowanych przeze mnie Jasińskich próbuję teraz zidentyfikować i posegregować w poszczególne grupy rodzinne. Określenie pokrewieństwa między konkretnymi osobami – wraz z ich graficznym przedstawieniem w formie wykresów – przypomina składanie puzzli. Wielu elementów jeszcze brakuje. Część jednak udało się połączyć. Każdy z kolei dołożony fragment układanki przynosi satysfakcję.

W księdze z 1854 r. odnalazłem akt chrztu mojego prapradziadka Rocha Jasińskiego. W tym okresie księgi spisywano jeszcze w języku polskim, więc z odczytaniem dokumentu problemu nie było.

„Działo się we wsi Ruda czternastego (dwudziestego szóstego) lipca 1854 roku. Stawił się Jan Jasiński, rataj, w Starzenicach zamieszkały, lat trzydzieści pięć mający(...), i okazał dziecię płci męskiej, urodzone w Starzenicach dnia wczorajszego o godzinie ósmej wieczorem z jego małżonki Marianny z Rasiów (...). Dziecięciu temu na chrzcie świętym nadano imię Roch (...)”  – zapisano.

Opisowa forma aktów sporządzanych w zaborze rosyjskim dostarcza wielu informacji. Każdy dokument spisywano według tej samej zasady, treść dopasowując indywidualnie do okoliczności. Bywa, że w akcie zgonu przeczytać możemy nie tylko, kim byli rodzice zmarłego, ale również dowiemy się, czy oboje w tym czasie jeszcze żyli, gdzie mieszkali. W akcie chrztu podawano zawsze przybliżony wiek rodziców. Czasem wspomniano, jaki stopień pokrewieństwa łączył ochrzczonego z którymś z jego chrzestnych – taka informacja pomogła mi w rozrysowaniu rodowodu Jasińskich. Podobnych ciekawostek – nierzadko bardzo cennych i pomocnych – zwykle nie znajduję w księgach z zaboru pruskiego, do których zaglądam znacznie częściej.

W najbliższych dniach czekają mnie kolejne wizyty w archiwum. Przeglądanie zmikrofilmowanych dokumentów – momentami żmudne, męczące i czasochłonne – jest dla mnie jak co najmniej dodatkowe pół etatu, na które poświęcam popołudnia. Rozrastający się wykres moich przodków dodaje jednak zapału. Poszukiwania więc trwają.

wtorek, 8 marca 2011

Misternie uknuty plan

Zaliczyłem dzisiaj pierwsze starcie z dziewiętnastowiecznymi aktami metrykalnymi z zaboru rosyjskiego. Po ponad miesiącu czekania Archiwum Państwowe w Łodzi przesłało do Poznania mikrofilmy z parafii rzymskokatolickich w Pątnowie i w Rudzie koło Wielunia, skąd pochodzi część mojej rodziny.

Przyzwyczajony do - co prawda - skromnych treściowo, ale zwykle uporządkowanych tabelarycznie, akt z zaboru pruskiego, muszę nauczyć się obcowania z opisowo sporządzanymi dokumentami w języku rosyjskim. Pierwsze wrażenie: poszczególne akty mało czytelne - zwłaszcza biorąc pod uwagę napotkany dotychczas charakter pisma. Z drugiej strony jednak - konsekwentnie prowadzone indeksy nazwisk w każdej z ksiąg znacznie ułatwiają poszukiwania. Mam tylko nadzieję, że szybko oswoję się z rosyjskim alfabetem!

Liczba przesłanych mikrofilmów najwyraźniej wskazuje, że popołudnia w ciągu najbliższych kilku tygodni - siłą rzeczy - mam od dzisiaj zaplanowane.

sobota, 5 marca 2011

Groby mówią

Cmentarz parafialny w Szamotułach. Jedno miejsce, w którym, kończąc ziemskie życie, spotkały się dziesiątki osób z mojej rodziny – moi prapradziadkowie, pradziadkowie, dziadkowie, inni krewni – bliżsi i dalsi. Niektórych znałem osobiście, niektórych poznaję dopiero po ich śmierci, przeszukując księgi metrykalne. Wiele grobów tych osób już nie istnieje. Przez lata były zaniedbane i nieopłacane. W ich miejscu wyrosły nowe pomniki, obcych mi osób. Taka kolej rzeczy – ciężko byłoby zadbać o nie wszystkie. Jak wytłumaczyć jednak, kiedy znikają za wcześnie, podczas gdy obok żyją jeszcze najbliżsi?

W 1942 r. jako kilkumiesięczne dziecko zmarła siostra mojego taty, Bożena. Przez wiele lat jej grób był usypany z ziemi, porośnięty bluszczem. Po śmierci moich dziadków, pochowanych na tym samym miejscu w latach 70. i 80., na lastrykowym pomniku imię ich córki zniknęło. Nie ma go tam zresztą do dziś. Tymczasem wystarczyłoby tych kilka dodatkowych liter i cyfr, by choć trochę przedłużyć pamięć o zmarłej krewnej.

Na innym grobie rodzinnym udało się przywrócić wymazane imiona i nazwiska moich prapradziadków. Właściwie nie wiadomo, dlaczego gdy umierał mój pradziadek, potem dziadek i prababcia, wymazano ślad po spoczywających tu najdłużej – Benonie i Łucji Styzińskich. Na szczęście jednak nie zapomniano, że w grobie pochowanych jest więcej osób niż wskazywał napis na płycie. Nazwisko prapradziadków dopisane zostało po pogrzebie mojej babci w 2004 r., gdy stawiany był nowy pomnik.

Przeraziłem się również, gdy okazało się, że od dłuższego już czasu – nawet nie wiadomo dokładnie jakiego – nie istnieje grób brata mojej babci, zmarłego w latach 40. Tym bardziej że poza moją babcią miał on jeszcze dziewięcioro rodzeństwa. Ostatnia z sióstr zmarła dopiero w 2009 r., a z żyjących krewnych nikt nie zna dokładnych dat jego urodzenia i śmierci.

Niestety coraz częściej o grobach swoich bliskich pamiętamy tylko w okolicach dnia Wszystkich Świętych. Tymczasem przydałoby się, żebyśmy mieli w sobie choć trochę z pokazanych w początkowej scenie filmu „Volver” Almodóvara kobiet, dla których dbanie o groby swoich najbliższych było codziennym obowiązkiem – jak posprzątanie mieszkania…

środa, 2 marca 2011

Dyskretne podpowiedzi

Dotarła do mnie dzisiaj z Urzędu Stanu Cywilnego we Wronkach kserokopia aktu zgonu mojego pradziadka Józefa Rogalskiego. Po cichu liczyłem, że może - z uwagi na okoliczności śmierci - gdzieś na marginesie znajdę jakiś intrygujący dopisek. Łudziłem się, że naprowadzi mnie on na nowy trop, dyskretnie podpowie rozwiązanie zagadki. 

Dokument ma typową formę. Margines jest czysty. Ale sprawdzić - nie zaszkodziło. 

W rubryce "miejsce zamieszkania" podano nieaktualny adres pradziadków (Łuck, ul. Lubarta). Tymczasem - jeszcze przed drugą wojną światową wybudowali oni dom w Szamotułach. Prawdopodobnie jednak bali się, że go stracą. Poza karą więzienia, wydany w 1945 r. wyrok obejmował również przepadek mienia pradziadka. Dlatego też szamotulska posiadłość nie była oficjalnie jego własnością.

Osobą zgłaszającą zgon była strażniczka więzienna. Wszystkie dane dotyczące pradziadka i jego rodziny wypełniono więc na podstawie innych dokumentów. Dlatego też nie podano zawodu i miejsca zamieszkania rodziców. Na kserokopii jest jednak wyraźny podpis strażniczki oraz podane jej miejsce zamieszkania. Osoba ta być może znała prawdę o śmierci mojego pradziadka. Wiedziała, czy rzeczywiście go otruto. Forma jej nazwiska wskazuje, że była niezamężna. Mogła być więc po prostu stosunkowo młoda. Ciekawe, czy opowiadała później swoim najbliższym, czego była świadkiem, pracując w latach powojennych w Zakładzie Karnym we Wronkach. Mój pradziadek nie był przecież jedynym więźniem politycznym z tamtego okresu. Zresztą - nie on jeden nie doczekał wolności...

        

piątek, 25 lutego 2011

Okoliczności sprzyjające

Kilka dni temu wysłałem sondażowego maila do Urzędu Stanu Cywilnego we Wronkach. Chcąc otrzymać kserokopię aktu zgonu mojego pradziadka Józefa Rogalskiego, zapytałem, czy w ogóle jest to możliwe, a jeśli tak, to na jakich zasadach. Każdy urząd ma własne reguły wydawania takich dokumentów. Czasami kserokopii aktów nigdy się nie wydaje. 

Od kilku dni odpowiedzi nie było. Postanowiłem więc dowiedzieć się telefonicznie. Pan kierownik od razu skojarzył moje nazwisko i poinformował, że kserokopia interesującego mnie aktu zgonu została już wysłana na mój adres domowy. Bardzo miła niespodzianka.

Powodzenie naszych poszukiwań w dużym stopniu zależy od przychylności urzędników. Wspominałem niedawno o pomocy pracownic Urzędu Stanu Cywilnego w Szamotułach, które, nie znazłszy za pierwszym razem aktów zgonu moich prapradziadków, szukały dalej. Nazwisko praprababci nie zostało odnotowane w rejestrze zgonów. Mój prapradziadek natomiast zmarł w pociągu między Kiekrzem a Rokietnicą, dlatego informację o jego śmierci zapisano poza główym spisem zgonów mieszkańców Szamotuł.  Z kolei w innej, niewielkiej miejscowości pod Sierakowem odmówiono mi wydania kserokopii aktów stanu cywilnego moich przodków. Na odpis musiałem czekać prawie miesiąc, kilkakrotnie przypominając się telefonicznie.

Pradziadek Józef Rogalski, podoficer Wojska Polskiego, na którego kserokopię aktu zgonu czekam, zmarł w 1946 r. jako więzień polityczny, odbywając karę więzienia w Zakładzie Karnym we Wronkach. Okoliczności jego śmierci nie są jasne. Niewykluczone, że nie zmarł on śmiercią naturalną. W latach 70. miała miejsce ekshumacja jego zwłok, po której spoczął obok swojej żony na cmentarzu szamotulskim. Wówczas wciąż jeszcze - oficjalnie - jako zdrajca Polski Ludowej. Rehabilitacja więźniów politycznych z lat powojennych miała miejsce dopiero w latach 90. XX w.

W najbliższym czasie zamierzam złożyć podanie w poznańskim oddziale Instytutu Pamięci Narodowej o udostępnienie materiałów z procesu pradziadka. W zasobach archiwalnych znajduje się m.in. księga więźniów z Zakładu Karnego we Wronkach. Nie łudzę się jednak, że znajdę tam opis autentycznych okoliczności jego śmierci. Ale sprawdzić warto.   

czwartek, 24 lutego 2011

Fałszywy trop

Wędrujący przodkowie nie ułatwiają nam poszukiwań. Gdy kolejne ważne wydarzenia z ich życia odnotowywano w różnych księgach parafialnych czy urzędowych, niekiedy potrzeba wiele czasu, by do nich dotrzeć. Bywa, że nigdy się to nie udaje.
Niemałą odwagą wykazali się moi krewni Jasińscy, wśród nich prababcia Stanisława. Od lat mieszkający w niewielkiej wsi Sieniec koło Wielunia w dawnym zaborze rosyjskim, w okresie międzywojennym podjęli oni decyzję o przeprowadzce do Wielkopolski.
Co skłoniło Jasińskich do tak śmiałej decyzji? Nie wiem. Być może nie mieli po prostu zbyt wiele do stracenia, opuszczając rodzinne gospodarstwo.
Lata, w których miała miejsca wędrówka moich przodków, to okres zawirowań związanych ze zmianami granic po zwycięskim powstaniu wielkopolskim.
W kwietniu 1920 r. pradziadkowie Antoni i Stanisława z Jasińskich Witaszkowie kupili ziemię w Ryżynie pod Sierakowem. Podobnie zresztą jak siostra prababci ze swoim mężem.  Część krewnych przeniosła się z kolei do Obrzycka. Tu ożenił się brat mojej prababci, Józef. Wraz z nim przeprowadzili się nestorzy rodziny, prapradziadkowie Roch i Katarzyna z Walczaków Jasińscy.  
W Wielkopolsce jednak nie zakończyła się ich wędrówka. W drugiej połowie lat 20. dwaj bracia prababci, Józef i Franciszek, wyemigrowali do Kanady.
Kilka lat temu dotarłem do zdjęcia grobu Rocha, zrobionego na cmentarzu w Obrzycku w latachch 70. XX w. Jak się okazało, po śmierci jednej z jego wnuczek – którą pochowano na tym samym miejscu – nazwisko prapradziadka zniknęło z płyty nagrobnej. Gdzie jednak pochowano jego żonę Katarzynę Jasińską – nie wiedziałem.
W 2005 r. dostałem list od mieszkającej w London (w prowincji Ontario) żony Franciszka – ostatniej żyjącej krewnej z pokolenia moich pradziadków, dziś już dziewięćdziesięcioletniej osoby. Wiele kwestii się wyjaśniło. Przy okazji jednak – powstało i wiele wątpliwości.
Jak wynikało z listu – Katarzyna zmarła w Sieńcu, skąd Jasińscy przybyli do Wielkopolski. Dowiedziałem się też, że jej grób, nieopłacany przez lata, nie zachował się. Taka informacja zaprowadziła mnie na trop, który okazał się później fałszywy. Założyłem, że skoro praprababcia zmarła w Sieńcu, musiało to nastąpić przed 1920, czyli przed opisaną przeprowadzką rodziny.
Będąc miesiąc temu w parafii w Rudzie, do której należy Sieniec, miałem nadzieję, że dotrę do aktu zgonu praprababci. Nie udało się. Udać się zresztą nie mogło. W ostatnich dniach dowiedziałem się bowiem, że Roch i Katarzyna przyjechali do Obrzycka razem. Prarababcia z pewnych – nieznanych mi na razie – względów po jakimś czasie jednak opuściła męża i sama wróciła do rodzinnej miejscowości. Czy małżeństwo prapradziadków zakończyło się rozwodem – tego nie wiem. Na pewno jednak ostatnie lata swojego życia każdy z nich spędził osobno. Dlatego też ich groby, po których dziś nie ma już śladu, znajdowały się na dwóch cmentarzach, odległych od siebie o przeszło dwieście kilometrów.
Wyraźnie widać, jak łatwo można zabłądzić we własnych domysłach. I jak wielkiej ostrożności wymaga ocena odtwarzanych przez nas historii przodków. Choćby wydawały się one bardzo logiczne.

poniedziałek, 21 lutego 2011

Nieścisłości

Cyklicznie, co jakiś czas, wpisuję wybrane nazwiska z mojego drzewa w różne internetowe wyszukiwarki. W jednej z baz archiwów państwowych za którymś razem, nie licząc zresztą na jakiś efekt,  zamieniłem w moim nazwisku samogłoskę „e” na „y”. Zdziwiłem się, gdy pojawiły się aż dwie pozycje dotyczące Antoniego i Stanisławy Witaszyków z Ryżyna z Wielkopolski. Byłem pewien, że chodzi o moich pradziadków, Witaszków. I miałem rację!

Odnalezione przypadkowo dokumenty pochodzą z lat 30. i 40. XX wieku. Są aktami sądowymi z Międzychodu i Poznania. Odsłoniły wiele ciekawych wątków w historii rodziny. Pradziadkowie procesowali się m.in. z sąsiadem, domagając się spłaty długu. Sami zresztą zostali pomówieni o kradzież wiśni z drzewa czy skoszenie zboża zza miedzy. Najdziwniejsze jednak, że we wszystkich księgach sądowych ich nazwisko zapisywano jako Witaszyk, a nie Witaszek. Co było tego przyczyną? Dlaczego sami nie zweryfikowali błędu?

Dotarłem oczywiście do aktów urodzenia i zgonu pradziadka Antoniego. W obydwu forma zapisu jest poprawna. Wśród sądowych dokumentów jest też jedno upoważnienie sporządzone własnoręcznie przez prababcię – jej podpis nie pozostawia wątpliwości – w nazwisku jest wyraźne „e”.

Wytłumaczenie odnajduję w wielkopolskiej gwarze, a może po prostu w niechlujnym używaniu języka polskiego. Zresztą - jeszcze dziś w jednej z miejscowości w Poznańskiem słyszy się „Witaszykowa”, a nawet „Witaszyczka” – w odniesieniu do mieszkających tam moich krewnych. Jakiś ślad więc tych przeobrażeń nazwiska pozostał…

niedziela, 20 lutego 2011

Zaniechanie

W 1983 r., dwa lata przed moim urodzeniem, w wieku dziewięćdziesięciu lat zmarła moja prababcia Katarzyna Musiał z domu Styzińska. Od blisko dwudziestu lat była wdową. Przeżyła obu swoich synów – w tym mojego dziadka. Do końca swoich dni mieszkała w Szamotułach, po sąsiedzku ze swoimi dwiema synowymi – w tym moją babcią. Wykres moich przodków do niedawna urywał się jednak na imionach jej rodziców. Czemu najmniej wiemy o tych, którzy – żyjąc obok nas – powinni powiedzieć nam sami o sobie najwięcej? Paradoks – niestety tak częsty w naszych rodzinach.
Rozmowa – przez nią najlepiej poznajemy się nawzajem. Bywa, że odkładana na później, nigdy się nie spełnia. I dopiero wtedy uświadamiamy sobie, że przeoczyliśmy moment, gdy jeszcze można było zapytać. Przeoczyliśmy bezpowrotnie.
Prababcia Katarzyna urodziła się w Czaczyku w Wielkopolsce, w małżeństwie Benona i Łucji Styzińskich. Spośród kilkorga rodzeństwa przeżyła tylko ona i jej jeden brat - Franciszek. W kwietniu 1919 r., mając niespełna dwadzieścia cztery lata, Franciszek, powstaniec wielkopolski ranny w walkach pod Nakłem, umiera w szpitalu w Kcyni.
W 1920 r. w kościele parafialnym w Głuszynie odbył się ślub moich pradziadków: Katarzyny Styzińskiej i Stanisława Musiała. Wkrótce, wraz z rodzicami prababci, przenieśli się oni do Szamotuł, gdzie kupili dom.
Musiałowie i  Styzińscy II wojnę światową spędzili w Jędrzejowie. W 1939 r. wywieziono tam wielu Polaków z Szamotuł i okolic. Wprowadzono ich do mieszkań tamtejszych Żydów. Wymiana lokatorów odbyła się błyskawicznie – niewiele pozwolono zabrać zmuszonym do opuszczenia swoich domów. Zresztą – ich los i tak był już przesądzony.
W Jędrzejowie prababcia Katarzyna spędziła ze swoim mężem i rodzicami całą wojnę. Mieszkali na ul. Krzywe Koło. Pradziadek, który był wcześniej kupcem, otworzył tam własny sklep.
W kwietniu 1945 rodzina wracała pociągiem do domu. Niestety, siedemdziesięcio-dziewięcioletni już wtedy prapradziadek Benon zmarł po drodze, kilkanaście kilometrów przed Szamotułami. Emocje okazały się zbyt wielkie.
W kolejnych latach prababcia traciła po kolei swoich najbliższych. W 1962 r. pod kołami samochodu w Szamotułach zginął mój pradziadek, Stanisław. W latach 70. zmarli synowie prababci, wśród nich mój dziadek, Alojzy Musiał.
Historię prababci i jej krewnych – sięgająca przecież aż początku lat 80. XX w. – odtwarzam ze strzępów informacji zapisanych przez nią samą w jej notesie, na odwrocie niektórych zdjęć, z ocalałych dokumentów. Ci, którzy ją pamiętają, niestety nie zapytali w porę o jej rodziców, dziadków; o to, skąd pochodzili, czym się zajmowali. A tak niewiele wysiłku wymagało, by poznać to, co teraz powiedzieć nam mogą tylko archiwa. Zresztą – nigdy nie zastąpią one żywej opowieści.
Pod koniec stycznia tego roku otrzymałem z Urzędu Stanu Cywilnego w Szamotułach kserokopie aktów zgonu moich prapradziadków Styzińskich. Z uwagi na to, że Benon zmarł w pociągu, wpis o jego śmierci nie znalazł się w głównej księdze zgonów. Dzięki uprzejmości urzędników udało się go jednak w końcu odnaleźć. Przesłane kserokopie wyjaśniły, skąd pochodzili Benon i Łucja oraz jak nazywali się ich rodzice. Wyznaczyły tym samym nowy trop poszukiwań.   

sobota, 19 lutego 2011

Ustalenie faktów

Przykre, że o przodkach, których nazwisko sam noszę, wiem tak niewiele. Pradziadek Antoni Witaszek przeprowadził się spod Wielunia do Wielkopolski dopiero w 1920 r. O tym, gdzie dokładnie się urodził, gdzie wychowywał, kim byli jego rodzice, do niedawna nie miałem bladego pojęcia. Trop się urywał. Poszukiwania od lat tkwiły w martwym punkcie – jakby wszystko, czego mógłbym się dowiedzieć, przepadło dawno temu, gdzieś daleko w zapomnianych wioskach ziemi łódzkiej. Okazało się jednak, że – wkładając trochę wysiłku – mogę odkryć pewne nowe fakty.  
1. Rodowód rodziny Witaszków. Fragment.

W styczniu tego roku dotarłem do Rudy koło Wielunia. Tu mój dziadek Antoni (imię to przewijało się przez co najmniej trzy pokolenia), urodzony w 1909 r. w Jodłowcu,  został ochrzczony  – podobnie zresztą jak sześcioro jego rodzeństwa. Po przejrzeniu – dzięki uprzejmości tamtejszego proboszcza – ksiąg parafialnych, poszukiwania przeniosłem do pobliskiego Pątnowa, gdzie urodził się pradziadek. Na miejscowym cmentarzu znalazłem kilka grobów osób o moim nazwisku. Pewnie ze mną spokrewnionych. Ich wiek wskazywałby, że to bracia albo kuzynowie pradziadka. Jak na razie potwierdzenia nie mam – wszystko to tylko przypuszczenia.

Kilkanaście dni później pojawił się nowy wątek w sprawie Witaszków. Okazało się, że pradziadek był jedynym dzieckiem urodzonym w małżeństwie swoich rodziców – Antoniego i Marii z Jastrzębskich Witaszków. Jego matka zmarła prawdopodobnie przy porodzie bądź niedługo później. Prapradziadek ożenił się powtórnie, miał wkrótce kolejne dzieci. Wychowaniem pradziadka zajęli się jednak dziadkowie Jastrzębscy – rodzice zmarłej przedwcześnie Marii. Dlaczego? Tego nie wiem. Nie ustaliłem też na razie, jaki kontakt miał w następnych latach mój pradziadek ze swoim ojcem i przyrodnim rodzeństwem.

Pradziadek ożenił się, mając zaledwie 22 lata. Po ślubie najwyraźniej mocno związał się z rodziną żony. Razem z nią przeniósł się w kwietniu 1920 r. spod Wielunia do Ryżyna w Wielkopolsce. Być może znacznie łatwiej przyszło mu podjąć decyzję o przeprowdzce, bo sam nie czuł się związany z własnym ojcem i przyrodnim rodzeństwem, skoro wychował się poza ich domem. Znów – to tylko domysły.

Dwa tygodnie temu złożyłem w Archiwum Państwowym w Poznaniu wniosek o przesłanie z Archiwum Państwowego w Łodzi mikrofilmów akt metrykalnych parafii w Rudzie, Pątnowie i Dzietrznikach. Nie mogę się doczekać, kiedy będę mógł do nich zajrzeć. Czy coś wyjaśnią? Zobaczymy...  

Poszlaki

Ciemne zakamarki historii intrygują najbardziej. Owiane mgiełką tajemnicy, mroczne. Takie od lat przewijają się i w mojej rodzinie – podawane ściszonym głosem, pokątnie. Niektóre przykre, bolesne, czasem wstydliwe. Ale przecież – ludzkie.
W rodowodzie Rogalskich, z których pochodziła moja babcia, jedną z osób oznaczyłem jako N.N. - nomen nescio. To brat mojego pradziadka Józefa. Jak miał na imię, kiedy i gdzie się urodził, gdzie mieszkał, czy się ożenił, czy miał dzieci – nie wiem. Wiem tylko, jak zmarł - samobójczą śmiercią.
Historii nie zawrócę. Czy jednak mój krewny nie zasłużył na to, by poznać choć jego imię? Ze względu na sposób, w jaki rozstał się z tym światem, ma być na zawsze wyklęty z rodziny? Może tym bardziej warto wysilić się, by poznać motyw jego desperackiego kroku?
Tropów w tej sprawie zbyt wiele nie ma. Jedynym punktem zaczepienia jest historia mojego pradziadka Józefa. Losy obu braci musiały się przeplatać.
Śmierć Józefa jest równie zagadkowa. Nadaje mu jednak odcień bohaterskości: Józef, podoficer zawodowy, zmarł - być może przy współudziale osób trzecich - jako więzień polityczny w zakładzie karnym we Wronkach w 1946 r. Szczególnie hańbącą w tym kontekście mogła więc rodzinie Rogalskich wydawać się śmierć N.N. Może dlatego tak mało uwagi poświęcono jego osobie?

Od kilku dni strona po stronie przeglądam księgi urodzeń z końca XIX wieku z Urzędu Stanu Cywilnego w Szamotułach z obszaru wiejskiego. W Brodziszewie koło Szamotuł w 1894 r. urodził się mój pradziadek Józef. Liczę więc, że i N.N. się tam urodził. Może los się do mnie uśmiechnie i przypadkiem natrafię na wpis o narodzinach jeszcze jednego syna w małżeństwie Rogalskich? Na razie w całej tej sprawie zbyt wiele niejasności. Pozostają poszlaki. I czekanie na łut szczęścia.

piątek, 18 lutego 2011

Śledztwo

Poszukiwania genealogiczne – prywatne śledztwo w rodzinie. W jej przeszłości - szarej, zwyczajnej, czasem mrocznej – ta zresztą najbardziej ekscytuje. Ci, których dotyczy, sami już nic nie powiedzą, tłumaczyć się nie będą. Zadziwiające jednak, ile śladów zostawili po sobie. My, ich potomkowie, możemy je zatrzymać, uchować przed zatarciem. Czy warto?