środa, 20 listopada 2013

Identyfikacja

Wśród pamiątek po pradziadku Józefie Rogalskim mam kilka grupowych zdjęć z okresu międzywojennego. Anonimowe miejsca, nieznane twarze, zamierzchłe czasy. Identyfikacja sfotografowanych osób sprawia kłopot. Pradziadka łatwo zauważyć - nad jego głową postawiono długopisem krzyżyk. Ktoś w ten sposób trwale uszkodził kilka cennych zdjęć...

W archiwach Instytutu Pamięci Narodowej znalazłem życiorys Józefa. Teraz więc trochę łatwiej analizować zdjęcia. Zrobiono je w Modlinie. Tam, przed 1930 r., pradziadek był instruktorem w Centrum Wyszkalania Saperów. W Modlinie również odbywał kurs wałmistrzów, po którym, w 1932 r., przeniesiony został do Szefostwa Fortyfikacji Lwów. 

Modlin, ok. 1930 r. Archiwum rodzinne - Maciej Witaszek.

W odpowiedzi na pytanie, kiedy zrobiono powyższą fotografie, pomaga coś jeszcze. To troje dzieci, które przypadkiem zmieściły się w kadrze. Stoją w prawym górnym narożniku, niedaleko pradziadka Józefa - ich ojca. Tak, ta trójka to rodzeństwo: moja babcia Bożena, jej starsza siostra i starszy brat. Szczegół, dzięki któremu wiem, że zdjęcie zrobiono ok. 1930 r. Babcia miała wtedy cztery lata.


Modlin, ok. 1930 r. Archiwum rodzinne - Maciej Witaszek.

Podobnych zdjęć jest więcej. Dziesiątki nierozpoznanych twarzy. Inne fotografie przedstawiają ówczesne życie towarzyskie wojskowych. Na poniższym obrazku - bal w Modlinie. Wśród gości, w ostatnich rzędach, moi pradziadkowie. Kim są pozostali uczestnicy?...

Bal w Modlinie, lata 30. XX w. Archiwum rodzinne - Maciej Witaszek.

piątek, 15 listopada 2013

Inny głos

Teraz, gdy moi bliscy nie żyją, ich historię opowiadają inni. O istnieniu niektórych osób, z którymi w przeszłości splatały się losy mojej rodziny, nie wiedziałem. Teraz ich wspomnienie do mnie dociera. Wspomnienie wydarzeń sprzed kilkudziesięciu lat, z odległego zakątka dzisiejszej Ukrainy. Dużą przyjemność daje taka nowa perspektywa, z której obejrzeć można wycinek życia swoich przodków. Ale jeszcze większą - gdy usłyszeć można o nich coś, o czym nie miało się pojęcia...

Żuławy Wiślane - tzw. Ziemie Odzyskane. Tu mieszka pani W. z Dawidowiczów. Przeczytawszy wpisy na blogu, odezwał się do mnie niedawno jej syn. U Dawidowiczów moi pradziadkowie, Józef i Józefa Rogalscy, wraz z trójką dzieci - w tym moją babcią Bożeną - wynajmowali na Pańskiej Dolinie pokój. Lista adresów, pod którymi w czasie wojny mieszkali, jest bardzo długa. Pańska Dolina to zatem jeden z wielu przystanków w ich wołyńskiej wędrówce. Nigdzie nie zostawali dłużej. Dlaczego? Odpowiedź na to pytanie przyszła od pani W. 

Internet: http://www.wolyn.ovh.org/opisy/panska_dolina-01.html.

Pradziadek był oficerem Wojska Polskiego. To obawa przed wywózką na Sybir była główną przyczyną częstych przeprowadzek Rogalskich. Po dłuższym pobycie w Łucku, postanowili oni przenieść się na wieś. Do Dawidowiczów sprowadził ich w 1940 r. Baranowski - też mieszkaniec Pańskiej Doliny, przypuszczalnie znajomy pradziadka. W domu Baranowskich trzy lata później organizowała się siedziba polskiej samoobrony przed oddziałami UPA. Rogalscy mieszkali na Pańskiej Dolinie niecałe dwa lata. Po wkroczeniu wojsk niemieckich w lipcu 1941 r. wyprowadzili się z powrotem do Łucka. W późniejszym czasie losy obu rodzin, Dawidowiczów i Rogalskich, jeszcze raz się zetknęły. W 1943 r., gdy nasiliły się ataki ukraińskich partyzantów, Dawidowiczowie postanowili wyprowadzić się do miasta, licząc, że tam będzie bezpieczniej. Trafili do Łucka, gdzie osiąść pomogli im Rogalscy, których mieszkanie tuż przy łuckim zamku pamięta pani W. Z zapisków mojej babci znam dokładny adres: ul. Lubarta 1a. Dom ten stoi do dziś. Jest w nim restauracja, którą, będąc ostatnio na Ukrainie, odwiedziłem.

Później drogi Dawidowiczów i Rogalskich się rozeszły. Pani W. przez lata nie wiedziała, co stało się z moją babcią i jej bliskimi. Tymczasem obie rodziny (z wyjątkiem mojego pradziadka) po wojnie w ramach  akcji repatriacyjnej przyjechały do Polski.

Niedawno w tej sprawie pojawił się jeszcze inny głos. To pamięć Ukrainki, pani H., która wychowała się na Pańskiej Dolinie. Staruszka mieszka obecnie w Łucku. Jej nazwisko odnalazłem na mapce Pańskiej Doliny z lat 40. Dotarła do niej pani Maria, którą poznałem na Ukrainie - bardzo zaangażowana w moje poszukiwania. Wczoraj wysłałem do niej kilka zdjęć pradziadków i babci. Czy pani H. ich pamięta? Co będzie mogła mi na ich temat powiedzieć? Niebawem się przekonam...

niedziela, 10 listopada 2013

Pańska Dolina

 - A po co? Przecież tam nic nie ma. Nikt tam nie mieszka - pani Ludmiła jest wyraźnie zdziwiona, że ktoś pyta o drogę do Pańskiej Doliny. Dowiadujemy się jednak, że kierunek mamy dobry. Jeszcze kilka kilometrów prosto, potem trzeba skręcić w prawo. Tam bruk się kończy. Gruntową drogą możemy nie przejechać.

Droga do Pańskiej Doliny. Fot. Maciej Witaszek.

Jest początek maja. Pogoda nam nie sprzyja - słońce zasłaniają deszczowe chmury. W oddali grzmi. Widoki za to - nieziemskie. Linia horyzontu tworzy okrąg. Wokół same pola, gdzieniegdzie kępa drzew. Moment zwątpienia i myśl, czy nie zawrócić. Jedziemy jednak dalej.

Pańska Dolina leży w powiecie dubieńskim na południe od Łucka. W 1943 r. zawiązała się tu polska samoobrona przeciw oddziałom UPA, które czterokrotnie próbowały ją rozbić. Bezskutecznie. Napastnicy w każdym z ataków ponosili znaczne straty. Pańska Dolina stała się schronieniem dla setek Polaków.

Moja babcia, Bożena Rogalska, z rodzicami i rodzeństwem mieszkała tu w latach 40. Od niedawna wiem, że wyjechała stąd zanim nasiliły się pogromy dokonywane przez UPA. Kilka miesięcy temu, poprzez mój blog, skontaktowała się ze mną rodzina Dawidowiczów, u której moi przodkowie wynajmowali w Pańskiej Dolinie pokój. Rówieśnica mojej babci, mieszkająca obecnie na Żuławach Wiślanych, przez lata zastanawiała się, co stało się z Rogalskimi po wojnie. Od niej wiem, że tak częste przeprowadzki mojej rodziny - w tym pobyt w Pańskiej Dolinie - wynikały prawdopodobnie z obawy przed zsyłką na Syberię. Ostatecznie udało im się tego uniknąć, mimo to dalsze losy pradziadka potoczyły się tragicznie.

Pańska Dolina obecnie praktycznie nie istnieje. Nazwę miejscowości odnajduję na starej mapie. Obok jest niewielka ukraińska wioska; Dobratyńskie Nowiny to grupa zaledwie kilku domów. Jest tu też szkoła podstawowa. W tym miejscu kończy się droga. Zostawiamy samochód. W oddali widać już charakterystyczny las, tworzący w krajobrazie zwartą bryłę. To on wyznacza skraj kolonii, do niego sięgały kiedyś łany pól. Na początku wsi jest rozwidlenie, gdzie - według wspomnień dawnych mieszkańców - miał stać krzyż. Dom Dawidowiczów znajdował się kilkaset metrów dalej. Wiemy, że się nie zachował. Ale może został choć jakiś ślad?

Pańska Dolina. Fot. Maciej Witaszek.

Deszcz pada coraz mocniej. Grzęźniemy w błocie po kostki. Mamy jednak szczęście - jeden z mieszkańców Dobratyńskich Nowin nas wypatrzył i chce nam pomóc. Zrzuciwszy z wozu stos obornika, proponuje nam podwiezienie. Jedyna możliwość, by dotrzeć dalej. Okazja, która się nie powtórzy. Decydujemy się więc praktycznie bez zawahania.

Ukrainiec bardzo chce nam pomóc. Zaczyna intensywnie myśleć, kto mógłby ewentualnie pamiętać mieszkających tu kiedyś Polaków. Zapisujemy mu swój numer telefonu i interesujące nas nazwiska. Gdy przywozi nas z powrotem, przy naszym samochodzie jest już spore zbiegowisko. Wiadomość o naszym przybyciu rozeszła się po okolicy błyskawicznie. Teraz już całe grono próbuje skojarzyć rodzinę Rogalskich i Dawidowiczów. Ich wiek nie pozwala im pamiętać czasów drugiej wojny światowej, mimo to są nieugięci. To empatyczne podejście onieśmiela. Wręcz nas, Polaków, trochę zawstydza. Rozmawiając z mieszkańcami Dobratyńskich Nowin, mamy bowiem w głowie krzywdzące stereotypy o Ukraińcach powtarzane przez naszych rodaków. Nasłuchaliśmy ich sporo przed wyjazdem.

Wyprawa do Pańskiej Doliny kończy się w domu u pani Ludmiły, którą wcześniej, jadąc tu, spytaliśmy o drogę. Typowa wiejska chałupa. Kilka izb. W jednej z nich, w łóżku, staruszka - mama pani Ludmiły. To z jej powodu zostajemy tu przyprowadzeni. Ona może coś pamiętać - słyszymy. Okazuje się inaczej - historia była bardziej zawiła. Ukraińcy, żyjący tu dzisiaj, to przesiedleńcy z terenów obecnej Polski. Staruszka więc Polaków nie zna, sprowadziła się tu już bowiem po wojnie. Na zasadzie wymiany, ruchy migracyjne były dwukierunkowe. Zadziwiająco dobrze mówi natomiast po polsku. Przez lata nie miała z kim w tym języku porozmawiać.

Po kilku godzinach wyjeżdżamy z Pańskiej Doliny. Temat jednak nie zostaje zamknięty. Niedawno dostaliśmy list od jednej z osób ze zbiegowiska wokół naszego samochodu. Pani Maria - będąca pod dużym wrażeniem wysiłku, jaki włożyliśmy w organizację naszej podróży śladami dziadków - dotarła do starszej kobiety, mieszkającej w Łucku, która pamięta gospodarstwo Dawidowiczów. Podobno zarośnięte szczątki tego domu jeszcze można zobaczyć. Pani Maria sama je odszukała. Teraz zaprasza nas ponownie do Pańskiej Doliny. Skuszeni dobrymi wieściami, może kiedyś wrócimy?... Oby tylko w lepszą pogodę. 

czwartek, 7 listopada 2013

Kisielin

Podróż przecież nie zaczyna się w momencie, kiedy ruszamy w drogę, i nie kończy, kiedy dotarliśmy do mety. W rzeczywistości zaczyna się dużo wcześniej i praktycznie nie kończy się nigdy, bo taśma pamięci kręci się w nas dalej, mimo że fizycznie dawno już nie ruszamy się z miejsca.

– Podróże z Herodotem, R. Kapuściński

Trochę czasu minęło od mojego powrotu z Wołynia. Taśma pamięci przewija się jednak bez końca...

Kisielin. Można odnieść wrażenie, że czas się tutaj zatrzymał. Sceneria jak z baśni: bagnista polana przecięta strumieniem, nad którym osiadł człowiek. Kiedyś było tu spore miasteczko z reprezentacyjnym rynkiem, cerkwią, kościołem katolickim, pałacem, szkołą, remizą strażacką. Teraz to niewielka osada. W miejscu, gdzie był rynek i żydowskie domy, jest pole. Po szkole, pałacu, remizie nie ma śladu. Rysunek dawniejszych ulic można odczytać z układu zachowanych chałup - teraz, przechodząc między domami, tonie się w błocie. W centralnej części stoi niewielka cerkiew prawosławna. Służy ona obecnym mieszkańcom Kisielina. Ten sielankowy obrazek ma jednak rysę. W panoramie wsi od pozostałej zabudowy wyraźnie odcina się sylweta dawniejszego kościoła katolickiego. Teraz to tylko ruina: resztki ścian, zapadnięte sklepienia i dach. Obok - osmolone pozostałości plebanii. Te mury nie dają zapomnieć o tragicznej historii Kisielina.

Kisielin. Ruiny kościoła parafialnego. Fot. Maciej Witaszek.

Odwiedziny "obcych" są dla mieszkańców wsi wydarzeniem. Zaledwie kilka minut po zaparkowaniu samochodu zostaliśmy dokładnie wypytani o cel naszej wizyty. Sam wójt, powiadomiony o przyjeździe dwójki Polaków z aparatem fotograficznym i kamerą, podjechał motocyklem, żeby wybadać sytuację. Dopiero przekonawszy się, że nie mamy złych intencji i nie kierują nami żadne zawistne pobudki pozwolił nam rozejrzeć się po okolicy.

Wpierw odwiedziliśmy ruiny kościoła. Stając przed ogołoconą fasadą podświadomie czuje się tu niepokój. Onieśmielające wrażenie potęguje absolutna cisza. Okrutna zbrodnia, której dokonano tu w lipcu 1943 r., nie daje się zatrzeć pięknem krajobrazu. W tych murach i ziemi dramatyczny los pozostawił swój ślad.

W zwiedzaniu Kisielina pomagała nam książka Włodzimierza Dębskiego. Dość dokładny plan miejscowości pozwolił nam odnaleźć dom rodziny Kołków, u których wynajmowali pokój moi pradziadkowie. Dotarliśmy tu do jednaj ze starszych mieszkanek Kisielina - niemal równolatki mojej babci. Od niej dowiedzieliśmy się, że chata, która stoi tu dzisiaj, nie jest tą samą, w której mieszkali Kołkowie. Staruszka chodziła do tej samej szkoły, co moja babcia. Przed wojną uczyła się w niej po polsku - nie mieliśmy więc problemy, by się zrozumieć.

 Kisielin. Fot. Maciej Witaszek.

Kisielinianie byli wobec nas bardzo przychylnie nastawieni. Nie spotkaliśmy się z najmniejszym choćby przejawem niechęci czy wrogości. Lekka rezerwa, która pojawiała się w rozmowach, zapewne wynikała z obawy o nasze podejście do Ukraińców i rzezi, która miała tu miejsce. W bezpośrednim kontakcie pomijali kwestie, które mogły nas różnić.

Oglądając dokument o Kisielinie Było sobie miasteczko, wyraźnie widać, jak różni jesteśmy, Polacy i Ukraińcy, w ocenach faktów. Jedną z postaci pojawiających się w filmie jest wspomniany wójt - którego zdanie na temat działalności UPA i mordu w kościele nie jest jednoznaczne. W podobnym tonie wypowiadają się młodzi mieszkańcy. Ich zdaniem wina rozkłada się równomiernie między oba narody - w końcu Ukraińcy też ucierpieli. 

Kisielin, ul. Dębowiecka. Fot. Maciej Witaszek.

Nie bez znaczenia pozostaje fakt upamiętnienia - w formie tablicy, ustawionej obok zrujnowanego kościoła - ofiar kisielińskiej zbrodni.  Mimo że dyplomatyczny napis na niej jest wyrazem kompromisu i nie wskazuje wprost na sprawców, to jego umieszczenie w tym miejscu trzeba uznać za duży sukces Polaków. Długa lista polskich nazwisk jest porażająca.

Tablica upamiętniająca mord w kisielińskim kościele. Fot. Maciej Witaszek.

Moja babcia mieszkała w Kisielinie w okresie międzywojennym. Zapamiętała go więc dobrze - jako miasteczko niejednorodne, konglomerat różnych religii i kultur. Te pozytywne obrazy z jej wspomnień staraliśmy się przywoływać, będąc w Kisielinie i rozmawiając z jego mieszkańcami. Jeszcze długa droga przed obydwoma narodami - zarówno polskim, jak i ukraińskim - do wypracowania jednej oceny naszej wspólnej historii. Nie wiem, czy ten cel w ogóle kiedykolwiek uda się nam osiągnąć...

Kisielin. Panorama. Fot. Maciej Witaszek.